Raj utracony

Wzrost skomplikowania świata, w którym żyjemy, postępująca urbanizacja i industrializacja, znaczna degradacja środowiska naturalnego i liczne konsekwencje tych zjawisk wiodą do pytań o powrót do  natury. O to, czy nie bylibyśmy bardziej szczęśliwi i spełnieni rezygnując z wygód cywilizacji i wracając do życia tak, jak nasi przodkowie, jak ludzie pierwotni, dziś ukryci przed światem w niewielkich południowoamerykańskich społecznościach. Wiele wskazuje jednak, że do tego pierwotnego raju nie ma powrotu, że utraciliśmy go na zawsze.


Głęboka inność

Jacy są - lub byli, bo nie można zapominać, że społeczeństwa takie istniały na całym świecie, także na terytorium dzisiejszej Europy i Polski - ludzie pierwotni? Jacy wydawaliby się nam w odbiorze? Tajemniczy i dzicy, uwikłani w wiarę w duchy, magię i niezrozumiałe dla nas zjawiska nadprzyrodzone. Z czego wynika ich wiara, mistycyzm i szamaństwo? Na pierwszy rzut oka wydawać się może, że z braku dostępu do cywilizacji, nauki i edukacji. Z braku wiedzy o tym, że choroby wywołują bakterie i wirusy, a nie rozgniewanie ducha drzew lub przodków, a zwycięstwo w wojnie z sąsiednim plemieniem to skutek lepszego uzbrojenia i taktyki, nie zaś efekt zbyt krótkiego odprawiania szamańskich rytuałów do boga-orła.

Diagnoza ta jest jednak błędna. Wiara w moce nadprzyrodzone nie wynika z cywilizacyjnego zacofania, braku wiedzy i naiwności członków społeczeństw pierwotnych. Wynika z tego, że umysłowość osób do nich należących jest inna od naszej. Mimo, że mózgi ludzi "dzikich" i "cywilizowanych" nie różnią się biologicznie, w naszych psychikach zachodzą kompletnie odmienne procesy. Zupełnie inaczej postrzegamy świat, zwracamy uwagę na kompletnie różne rzeczy, mamy odmienne rozumienie zasad, które rządzą człowiekiem i światem. 

Ludzka psychika kształtowała się w procesach ewolucji przez tysiące lat. Rezultaty tej ewolucji są odmienne u ludzi należących do społeczeństw nowoczesnych i pierwotnych, pozostających bez kontaktu ze sobą przez cały ten czas.

Rozumienie świata

Każde słowo ma dla każdej jednostki nieco inne znaczenie. Na każdy obraz, dźwięk czy wydarzenie reagujemy trochę inaczej, nieco inne emocje i odczucia wywołują. Ludzie są do siebie podobni tylko co do zasady, różnią się w szczegółach. Jest to efektem tego, że każdy bodziec, wszystko to, co widzimy, słyszymy lub odczuwamy jest interpretowane przez nasze mózgi nieco inaczej, z uwzględnieniem naszych doświadczeń z przeszłości, wyobrażeń i wrażliwości. Każdy bodziec, który odbieramy interpretowany przez naszą indywidualną psychikę. Na co dzień tego nie zauważamy. Psychologiczny kontekst, który interpretuje docierające do nas bodźce, leży bowiem w naszej podświadomości. 

Podświadomość zachowała wiele cech i elementów, z których umysł współczesnego człowieka uwalniał się na etapie ewolucji psychicznej: złudzenia, fantazje, mity i baśnie, instynkty, niewytłumaczalne wydarzenia. Nikt nie zbuduje wieżowca ani komputera w oparciu o baśń czy instynkt. W toku ewolucji wyrzuciliśmy wszystko to, co nie poddaje się nauce i logice, czego nie da się obliczyć, do podświadomości. Nie ma już bogów, których moglibyśmy wezwać na pomoc. Wielkie światowe religie cierpią na pogłębiającą się anemię, zbawcze bóstwa pierzchły z lasów, rzek, gór i zwierząt i zniknęły w podziemiach nieświadomości. W naszej psychice oddzieliliśmy grubym murem to, co logiczne i rozumowe od naszych nieświadomych fantazji i instynktów, traktując je jako bezużyteczne i nonsensowne. 

Chrześcijanie często pytają, dlaczego Bóg już do nich nie przemawia. Bóg nie podlega prawom logiki, jest niepojmowalny rozumowo. Opierając się wyłącznie na nich, nie da się usłyszeć Jego głosu.

Raj utracony

W psychice ludzi pierwotnych ta dysocjacja, podział na logiczne i rozumowe oraz baśniowe i instynktowne, nie istnieje. "Dzicy" żyją w świecie mistycyzmu i magii, w którym to, czego doświadczają we śnie i na jawie jest tak samo ważne i prawdziwe, a różnica pomiędzy ożywionym i martwym, przeszłością i teraźniejszością nie ma znaczenia. To, co nam wydaje się bezsensowne, naiwne i nieskuteczne, dla nich ma jak najbardziej sens, gdyż postrzegają to zgodnie z własnymi prawami logiki, zupełnie odmiennymi od naszych.

Człowiek współczesny nie jest w stanie do tego wrócić. Nie bez kolejnych setek lat ewolucji psychicznej. Nie potrafimy znów zanurzyć się w pierwotnej baśni, usunąć psychologicznej bariery logiczne - mistyczne. Utraciliśmy ten raj. 

Nawet, gdyby ktoś z nas przeniósł się do społeczeństwa o charakterze pierwotnym i zaczął posługiwać wyłącznie przedmiotami należącymi do jego członków, nigdy nie stanie się taki jak oni. Nie pozwoli mu na to psychiczna dysocjacja, prowadząca raczej do frustracji, niezrozumienia i prób budowania społeczeństwa opartego na racjonalności, niż do poczucia spełnienia i asymilacji.

Nowa dysocjacja

Dwudziesty pierwszy wiek niesie nowe wyzwania także w zakresie psychologii człowieka. W moim osobistym przekonaniu to, w jaki sposób członkowie nowoczesnych społeczeństw kreują się w Internecie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, oraz w jaki sposób wygląda ich życie naprawdę, nosi znamiona kolejnej dysocjacji. Codzienne życie, zasadniczo nieatrakcyjne dla odbiorców mediów społecznościowych, spychane jest do przestrzeni domowej. Liczne jednostki podejmują próby, aby uczynić je jak najmniej zauważalnym, wypchnąć na manowce świadomości, poświęcać mu możliwie najmniej uwagi, refleksji i zainteresowania.

Od codzienności nie da się jednak uciec. Tak samo jak nie da się uciec od mitycznych, baśniowych i instynktownych elementów podświadomości. Można je tylko coraz bardziej ukrywać i ignorować. Nie znikają jednak z tego powodu i nierzadko dają o sobie znać. Pogłębia to poczucie niezrozumienia samego siebie, utraty wiary i sensu, a zadawane sobie na chwilę przed zaśnięciem pytania "kim naprawdę jestem?", "co powinienem robić?" i "dlaczego nie jestem szczęśliwy?" staną się powszechne, tak jak wynikające z tego zaburzenia takie jak neurozy i depresja. 

Jak temu zaradzić? Poświęcać więcej czasu sobie, rodzinie i znajomym - w sposób bezpośredni, nie przez media elektroniczne, ograniczając w ten sposób czas spędzany w Internecie - medytować, nie lekceważyć intuicji i przeczuć, dawać się porwać swoim instynktom - muzyce, zabawie, zmaganiom o urzeczywistnienie wyznawanych wartości i idei, zamiast się dystansować. Wierzyć - w boga, w dobro, w siebie, w braterstwo, w przyszłość.



Przygotowując ten artykuł korzystałem z książek:
C.G. Jung, Człowiek i jego symbole, wyd. Kos, Katowice 2018.
L. Levy-Bruhl, Czynności umysłowe w społeczeństwach pierwotnych, PWN, Warszawa 1992.

INDIANIN NA GAP YEAR

Współcześnie często praktykowane wyjazdy w podróż życia, mające na celu poznanie siebie samego poprzez postawienie się w obliczu nowych doświadczeń, ma wiele cech wspólnych z rytuałem przejścia, obecnym m.in. w kulturze Indian Ameryki Północnej. Ich wzajemne zestawienie uczy, czego i z jakiej przyczyny, należy się spodziewać przed swoim gap year.


Rytuał przejścia 

W wielu plemionach Indian Ameryki Północnej chłopcy w wieku nastoletnim podejmowali wyzwanie łączące się z cierpieniem lub trudnościami. Niektórzy z nich puszczali się samotnie w dół rzeki na tratwie, nie zabierając ze sobą jedzenia. Inni szukali odosobnienia w górach, wchodząc na najwyższy okoliczny szczyt, bez zważania niebezpieczeństwo ze strony dzikich zwierząt, wysokość i zimno. Wyzwanie mogło obejmować także długotrwały post, długotrwałą izolację od społeczeństwa, a nawet samookaleczenia. Po co to czynili? Istnieją przynajmniej ku temu przynajmniej dwa powody.

Po pierwsze, dla uzyskania statusu społecznego. Im większe, trudniejsze wyzwanie podejmowała dana osoba, im większych cierpień lub wyrzeczeń wymagało, tym za silniejszego mężczyznę, bardziej poważanego członka społeczeństwa była postrzegana. 

Drugim powodem była chęć doświadczenia przeżyć o charakterze duchowym, mistycznym, kontaktu z bogami, którzy - w nagrodę za podjęty trud - mieli wyjawić cechy charakteru i przeznaczenie danej osoby. Indianie wierzyli, że wzruszony wielkością cierpień i modlitwy, ukaże im się magiczny zwierz, będący odtąd ich stróżem, odkrywając zarazem imię, pod którym dana osoba będzie znana i szczególną moc, udzielaną przez opiekuna.

Wszystko to składało się na rytuał przejścia - przemiany z chłopca w mężczyznę.

Formy

Rytuał przejścia obecny jest nie tylko w kulturze Indian Ameryki Północnej. Na przestrzeni dziejów w różnych formach znany był niemal na całym świecie. Począwszy od starosłowiańskiej ceremonii postrzyżyn, przez udział w średniowiecznych turniejach rycerskich, aż do nowożytnego grand tour - podróży w jaką wyruszali młodzi arystokraci i intelektualiści europejscy, w celu zdobycia wiedzy o świecie, poszerzenia horyzontów myślowych i wyrobienia gustu.

Rytuału przejścia dokonuje się także dzisiaj. Wiele osób podejmuje charakterystyczne dla niego czynności i zachowania, nawet gdy nigdy nie słyszały o takim rytuale. Współcześnie często przybiera on formę wyjazdu na studia, z czym łączy się nie tylko opuszczenie domu rodzinnego i próby samodzielnego życia. W kulturze zachodniej (w tym także, pozostającej pod jej wpływem, kulturze polskiej) istoty jest także udział w "epickich" imprezach, testowanie na siebie używek wszelkiego typu, uprawianie seksu z możliwie największą liczbą kobiet. W przekonaniu tych, którzy w ten sposób postępują i folgują tego typu zachowaniom, służy to "otrzaskaniu się", "próbowaniu życia", zaś osoby wiodące w nich prym uważa się za najsprytniejsze, najinteligentniejsze, liderów społeczności. Może to smutne, ale czyż nie jest prawdą, że młodzi mężczyźni otaczają znacznym tych spośród swoich kolegów, którzy szczycą się "mocną głową" i są w stanie wypić najwięcej alkoholu? 

Na szczęście nie jest to jedyna współcześnie istniejąca forma rytuału przejścia. Równie popularny jest gap year, który najczęściej jest okresem (niekoniecznie rocznym) pomiędzy etapami życia, wykorzystywanym na zdobycie doświadczenia w nowym, odmiennym środowisku i kulturze, jako nauka samodzielności czy też realizacja marzenia o podróży życia. Liczne osoby wyruszają świat, aby zrozumieć samego siebie, znaleźć swoje powołanie, odkryć mocne i słabe strony. Z podróży przywożą nie tylko doświadczenia, ale również fotografie i filmy, które umieszczają w mediach społecznościowych, w celu zdobycia podziwu i uznania pośród swoich znajomych.

Czyż nie przypomina to zwyczajów indiańskich? W jednym i drugim przypadku celem jest poznanie siebie poprzez postawienie się w obliczu nowych doświadczeń, znalezienie odpowiedzi na pytanie o sens swojego życia. W obu liczy się pozycja społeczna, choć nieco inaczej zdobywana: w przypadku Indian, przez opowieści, pokazywanie blizn i ran, w przypadku gap year - przez zdjęcia w mediach społecznościowych.

Sens

Co znajdywali Indianie, gdy po tych wielu cierpieniach i wyrzeczeniach, jeśli przypadkiem udało im się nie zginąć po drodze, stawali na szczycie góry swojego przeznaczenia, bądź też udawało im się wykonać inne wyzwanie, którego się podjęli? Co działo się, gdy umęczeni, głodni i obdarci, zalewając się łzami, prosząc i jęcząc wzywali swoich bogów, by objawili im tajemnicę życia? Oczywiście nie działo się nic. Nie pojawiał się żaden tajemniczy głos, nie zostawali uśpieni w celu przeniesienia we śnie do świątyni magicznych zwierząt, nie spływała na nich żadna magiczna moc.

Tak samo dzieje się z ludźmi, którzy wyruszają w podróż życia. Spodziewają się odkrycia swojego przeznaczenia, zapisanego gdzieś w gwiazdach, czy będącego częścią boskiego planu, albo rzadkiego talentu, który posiadają, co ma ich uczynić szczęśliwym i bogatym w dalekich krajach, w zupełnie innej roli społecznej. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Ludzie, którzy wyjechali w podroż życia, najczęściej odkrywali podczas niej, że najbardziej zadowoleni będą żyjąc w miejscu i w sposób bardzo podobny do swoich rodziców. 

Rozczarowanie, że zamiast zostać gwiazdą w Bollywood albo leczyć chore dzieci w slumsach Sao Paulo, najbardziej szczęśliwy będę uprawiając ziemniaki pod Białymstokiem, tak jak rodzice, stanowi prawdziwą istotę rytuału przejścia. Jest nim zrozumienie, że życie nie ma żadnego transcendentalnego sensu. Nie istnieje żadna wyższa idea, której twoje i moje życie jest podporządkowane. Nie ma żadnego mistycznego przeznaczenia, ani powołania do wielkości. Celem życia jest wyłącznie ono samo. 

To uczy odpowiedzialności, nieoglądania się na bogów, ani liczenia na szczęśliwe zbiegi okoliczności przy podejmowaniu decyzji. Twardego stąpania po ziemi, zamiast bujania w obłokach. To kształtuje charakter, a więc czyni właśnie to, co na celu ma rytuał przejścia.

Dalej warto

Czy powyższe oznacza, że nie warto wyruszać w podróż  życia, a cały ten gap year to tylko kolejna moda? Nie, przynajmniej z kilku powodów w dalszym ciągu uważam, że odbycie takiej podróży jest bardzo wartościowe. Korzyści z niej wynikające nie ograniczają się do kategorii autopoznawczych. Cenne jest także wynikające z podróży życia poszerzenie horyzontów myślowych, zdobycie nowej wiedzy, wyrobienie gustu, poznanie nowych przyjaciół, czy też przeżycie ciekawej przygody.

Trzeba zwrócić uwagę na coś jeszcze: nie sądzę, aby bo przeczytaniu tego artykułu ktokolwiek był w pełni przekonany do wyrażonej w nim idei, że życie nie ma żadnego transcendentalnego uzasadnienia. Mnie też by nie przekonał, gdybym przeczytał go kilka lat temu. I nie wynika to z przyczyn tkwiących w artykule. Pewne rzeczy trzeba po prostu przeżyć, aby się do nich przekonać. Doświadczyć ich samemu. Pewnych rzeczy da się zrozumieć tylko wtedy, gdy samemu wyruszy się w podróż.

[RECENZJE] Y. N. HARARI, 21 LEKCJI NA XXI WIEK

Ukończenie trzydziestu lat to podobno najlepszy czas, aby zostawić młode dziewczyny w spokoju i znaleźć sobie kobietę, która rozpozna oznaki udaru. Być może z tego samego powodu - szybkiego zbliżania się do momentu, w którym w liczbie oznaczającej wiek dwójka zamienia się w trójkę - coraz częściej myślę o przyszłości. Stąd też wybór 21 lekcji na XXI wiek, książki która właśnie o przyszłości traktuje.



W pierwszej części książki, autor, pochodzący z Izraela profesor historii, stara się nakreślić wyzwania, które czekają ludzkość w najbliższych latach. Zalicza do nich zjawiska o charakterze technologicznym (rozwój technologii informacyjno-komunikacyjnych i biotechnologii), politycznym (nacjonalizmy, ryzyko konfliktu zbrojnego i wyczerpanie się narracji kapitalistycznej), a także środowiskowym (zanieczyszczenie środowiska, globalne ocieplenie). Następnie, w dalszej części książki, Harari, jak zapewnia we wstępnie, formułuje tezy, dzięki którym możliwe będzie sprostanie tym wyzwaniom.

I o ile pierwszą część książki oceniam wysoko, to im dalej w las, tym więcej drzew. Mniej więcej po 2/3 lektury, Harari zaczyna znacznie rozstawać się z tematyką i założeniami książki, a także empirycznie weryfikowalnymi faktami, wyraźnie ciążąc w stronę filozofii. '21 lekcji...' zaczyna się od wpływu technologii informacyjno-komunikacyjnych na procesy pracy, a kończy opisem medytacji buddyjskich.

Ograniczona weryfikowalność to z resztą nie tylko problem drugiej części książki. Harari celowo przyjmuje na tyle odległą perspektywę czasową przedstawianych zdarzeń, by nie musiał operować na znacznej ilości materiałów źródłowych, które zapewne opóźniłyby jego wydanie kolejnego bestsellera. Przytoczona bibliografia jest zatem skromna i dość niskiej jakości. Wiele źródeł to materiały prasowe, publikacje popularnonaukowe, fora internetowe, często pojawiają się autocytaty. Trudno przez to traktować '21 lekcji...' jako publikację naukową, czy nawet popularnonaukową. Jest to raczej opowiadanie o przyszłości, oparte na intuicji, filozofii i politologii, a także obecnie istniejących trendach technologicznych.

To wszystko nie oznacza jednak, że '21 lekcji...' to książka zła. Jest wręcz przeciwnie. Liczne spostrzeżenia w niej poczynione są nowatorskie i ciekawe, prowokując myśli i dyskusje dotyczące przyszłości. Osobiście najbardziej do gustu przypadły mi fragmenty dotyczące wyczerpania się kapitalizmu, reakcji na zamachy terrorystyczne oraz możliwości biologicznego podziału rasy ludzkiej. Książka jest napisana dobrym językiem, przez co, choć wielokrotnie odnosi się do spraw bardzo złożonych, nie ma problemu z jej zrozumieniem. Plusem jest także to, że autor stara się być neutralny, nie kreśli utopii, ani dystopii, nie popadając wobec spodziewanej przyszłości ani w huraoptymizm, ani głęboki pesymizm.

Lektura '21 lekcji na XXI wiek' to dobry sposób, aby uspokoić swoje myśli dotyczące przyszłości, bez podejmowania szczególnych wysiłków w tym kierunku. Mimo wielu niewiadomych, pozwala zbudować sobie pewną narrację, co do tego, jak przyszłość będzie wyglądała, co uodparnia na próby manipulacji. Nie jest to jednak opracowanie naukowe, ani nawet paranaukowe, stąd też bardziej dociekliwi czytelnicy będą musieli szukać informacji w innych lekturach.

Yuval Noah Harari, 21 lekcji na XXI wiek, Wydawnictwo Literackie 2018, str. 453. Ocena: 8/10

TO NIE JEST KRAJ DLA UFNYCH LUDZI. HISTORIA KILKU OSZUSTW. CZ. 1.

Wyjeżdżając zawsze staram się otworzyć na ludzi, których spotykam. Nie mam na myśli jedynie spędzania czasu z miejscowymi, rozmów czy wspólnych posiłków. Może to trochę naiwne, ale ufam napotkanym ludziom, pozwalam im się poprowadzić, zachować się tak, jak oni, a nie ja, mają w zwyczaju. I dzieje się tak, mimo że zupełnie ich nie znam. Mam bowiem głębokie przekonanie, że drugi człowiek widząc okazane zaufanie, potrafi je docenić i nie nadużywa go. Niestety, w Afryce spotkałem wiele osób, które na świat patrzą w inny sposób. Oszustwa są powszechne na każdym kroku, a to krótkie zestawienie może pomóc w uniknięciu przynajmniej części z nich.


Tak w folderach turystycznych wygląda Lac Rose, słynne "różowe jezioro" w pobliży Dakaru. Różowy kolor jest dziełem alg żyjących w wysoko zasolonej wodzie.

Oszustwa to rzecz, która przeszkadzała mi w Afryce najbardziej. I nie chodzi o to, że straciłem tyle a tyle pieniędzy, chciałbym się zemścić albo użalać nad swoim smutnym losem. Chodzi o nastawienie. Gdy tylko nauczyłem się, że oszukanym można zostać przez niemal każdego i w niemal każdej sytuacji, niezwykle ciężko było mi otworzyć się na innych. W takiej sytuacji człowiek po prostu traktuje każdego jak potencjalnego oszusta. I mimo, że takie zachowanie jest dosyć naturalne, jest mi z tym źle. Jestem pewny, że Afryka jest pełna ludzi dobrej woli. Wielu z nich spotkałem na swojej drodze. Niestety, część z nich potraktowałem tak, jak wszystkich innych, osądziłem niesprawiedliwie, przypisałem łatkę oszusta. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia i żywię nadzieję, że opisując sytuacje, których doświadczyłem uda się choć trochę ograniczyć tego typu przypadki.

1.Wiza do Senegalu, czyli rozczarowanie administracyjne.

Obywatele polscy podróżujący do Senegalu na okres nie dłuższy niż 90 dni nie potrzebują wizy. Dokumentami uprawniającymi do przekroczenia granicy są: polski paszport ważny co najmniej 6 miesięcy, dokument potwierdzający opuszczenie terytorium Senegalu po upływie dopuszczalnego okresu pobytu oraz Międzynarodowa Książeczka Szczepień, potwierdzająca szczepienie przeciwko żółtej febrze.

To, że posiadasz informacje, jakie dokumenty są potrzebne, że są one zgodne z tym, co twierdzi MSZ oraz Ambasada Senegalu w Polsce, to wcale nie oznacza, że posiadają je pogranicznicy. Ode mnie wymagano dodatkowo – poza powyższym wyliczeniem – rezerwacji hoteli, planu wyjazdu oraz zaświadczenia o miejscu pracy. Gdybym je miał, zapewne pojawiłyby się dodatkowe wymagania w postaci karty rowerowej, świadectwa chrztu oraz legitymacji Związku Kynologicznego. Wszystko to prowadziło do stwierdzeń,w jak poważne problemy popadłem oraz, że ich cudownym rozwiązaniem jest banknot 50 euro.Zapłaciłem, co miałem robić. Była trzecia w nocy, a ja miałem już serdecznie dosyć tego dnia.

Przygotowanie wszystkich możliwych dokumentów, inna pora dnia, dobra znajomość francuskiego, nieprzyznawanie się, że jest się w Senegalu pierwszy raz, oraz naprawdę dużo cierpliwości zapewne pomogą w uniknięciu tej bezpodstawnej opłaty.

2. Taksówkarze trzymają swój żałosny poziom.

Hostel, w którym planowałem zatrzymać się w Dakarze zaproponował mi transfer z lotniska w cenie bliskiej 20 euro. Drogo, zwłaszcza że dystans między lotniskiem a hostelem wynosił około 10 kilometrów. Ofertę hostelu odrzuciłem i postanowiłem poszukać transportu na własną rękę. To był kompletny kretynizm, przez który wpakowałem się sytuację, z której wykaraskałem się bez szwanku jedynie dzięki dużemu szczęściu.

Po przejściu kontroli granicznej na lotnisku w Dakarze należy przygotować się na skomasowany atak taksówkarzy, pomocników, pośredników, asystentów i wszelkiej maści innego podejrzanego elementu. Olałem kilku pierwszych nagabujących, uciekłem od „przewoźników prywatnych” i trafiłem na kilka oznaczonych taksówek, obok których stali kierowcy z identyfikatorami na szyi. Na pierwszy rzut oka wyglądało to bardzo wiarygodnie. Czar prysł jednak po kilku minutach. Okazało się, że pomimo mapy i adresu kierowcy nie wiedzą, gdzie jechać. Pokazywali mi, że dzwonią do hostelu i rzekomo ustalają adres. Nie wiem przy tym, z kim i o czym rozmawiali, a nawet nie wiem, czy w ogóle dzwonili do kogokolwiek. Żądali za to ode mnie zwrotu kosztów połączenia – przynajmniej 5 euro. Powiedziałem im kilka brzydkich słów, oraz że nie mam zamiaru jechać z nimi, skoro próbują mnie oszukać i idę pieszo. Tak naprawdę mocno obawiałem się kilkugodzinnego spaceru po przedmieściach Dakaru w środku nocy.

Odchodząc kawałek zauważyłem pojedynczego taksówkarza, w oznaczonej taksówce i to jemu właśnie postanowiłem zaufać. Umówiliśmy się na 8 euro za przejazd, włączyłem nawigację na swoim telefonie i ruszyliśmy. Przez większość trasy taksówkarz jechał jak po sznurku, zgodnie z nawigacją. Dopiero, gdy byliśmy prawie na miejscu, taksówkarz „przypadkowo” pomylił kilka razy drogę. Przestało mi się to podobać, dlatego poprosiłem, aby się zatrzymał. Dałem mu 10 euro i zacząłem wysiadać. To mu się widocznie nie spodobało, bo próbował zamknąć drzwi centralnym zamkiem, jednak byłem trochę szybszy, otwierając je na sekundę wcześniej. Nie do końca rozumiejąc sytuację, zapytałem, o co mu chodzi. Oczywiście chciał „reszty pieniędzy”, bo nie umawialiśmy się na „eight euro”, tylko – jego zdaniem – „deux eight euro” (28 euro). To kreatywne połączenie języka francuskiego i angielskiego w jednym liczebniku nie urzekło mnie jednak i wysiadłem z samochodu. Taksówkarz wyszedł za mną i wtedy nie wytrzymałem. Miałem już serdecznie dosyć tych wszystkich oszustw, prób wyłudzeń, całego tego dnia. Wydarłem się na niego, używając sporej ilości niecenzuralnych słów i odszedłem w mrok. Dalszą drogę do hostelu pokonałem pieszo.

Takich historii można uniknąć decydując się na transfer oferowany przez hostel. Jeśli nie ma takiej możliwości, warto poprosić kogoś z podróżujących tym samym samolotem o pomoc w znalezieniu taksówki. Jeśli i to zawiedzie, to bardzo ważnym jest, aby nie zostawiać swojego bagażu w bagażniku taksówki. Gdybym, całkiem przypadkiem, nie zabrał go ze sobą, płaciłbym tyle, ile tylko życzył sobie taksówkarz, żeby tylko odzyskać swój plecak.

Tak w rzeczywistości wygląda Lac Rose. Zdjęcie nie pokazuje ton śmieci, które - korzystając z dobrej pogody - opalają się na brzegu.

3. Internet? Pierwsze słyszę.

Hostel, w którym się zatrzymałem w Dakarze wydawał mi się ostoją normalności. Dalej tak uważam, choć gdy przyszło do rozliczeń pieniężnych, okazało się, że nie jest to normalność w sensie europejskim. Po pierwsze, w obiektach rangi „hostel” zupełnie nie należy przywiązywać się do ceny podanej podczas internetowej rezerwacji (w mieście całe dwa obiekty o tym standardzie oferują możliwość rezerwacji przy pomocy strony ***king.com). Po drugie, trzeba uważać ile i za co się płaci. Najlepiej zapytać ile kosztuje jedna noc i samemu przeliczyć kwotę należności. Po trzecie, konieczne jest dokładne przeliczenie otrzymywanej reszty.

4. Zakupy: nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem!

Ani w Senegalu ani w Mauretanii w żadnym sklepie nie widziałem wywieszek z cenami. Z tym trzeba się pogodzić: cen nie ma i już. Stwarza to doskonałe warunki aby uszczknąć nieco z białej, chodzącej skarbonki, za jaką często uchodzą tu Europejczycy i Amerykanie. Klasyczne numery to:
  • specjalna oferta cenowa, tylko dla obcokrajowców. Co najmniej kilka razy robiąc zakupy w asyście miejscowych, łapałem się na tym, że sam płaciłem znacznie więcej za te same produkty. Zawyżaniu cen może zapobiec głośne pytanie się o cenę, zwłaszcza, gdy w sklepie są inni ludzie. Co prawda nie sądzę, aby podanie niewłaściwej ceny skłoniło ich do interwencji. W tej części świata jednakże bardzo liczy się „dobre imię” czy „renoma” danej osoby. Z tego powodu sprzedawca może obawiać się zawyżać ceny, żeby nie wyjść na oszusta wobec ludzi, którzy kupują u niego codziennie. W miarę możliwości należy też pytać miejscowych o to, ile dany produkt może kosztować.
  • nie mam wydać. Dobrze, to ja rezygnuję, oddaję produkt, proszę o swoje pieniądze. Wówczas sprzedawca zazwyczaj sprawdza jeszcze raz, a reszta magicznie się odnajduje.
  • pomyłki w wydawaniu. W każdym przypadku otrzymaną resztę trzeba dokładnie przeliczyć, tak aby widział to sprzedawca. „Błędy” w wydawaniu są tak powszechne, że czasami miałem wrażenie, że ludzie, którym płaciłem mają po prostu problem z liczeniem. Spotkałem ludzi, którzy mieli problemy z pisaniem, także wierzę, że w niektórych przypadkach może być to część prawdy.
5. Trzymaj się swojego paszportu.

Granica Senegalu i Mauretanii jest równie wąska, jak granica między oszustami a pracującymi tam stróżami prawa. Wjeżdżając do miejscowości granicznej, na punkcie kontrolnym oddałem żołnierzowi swój paszport. Nie wrócił on już do mnie, a trafił w ręce nieumundurowanego człowieka, który był również obecny w tym miejscu. Ponieważ oddał mu go żołnierz, a człowiek po chwili kazał mi wsiadać na motocykl, byłem przekonany, że mam do czynienia z przedstawicielem władzy. Owszem, pojechaliśmy na posterunek, gdzie dostałem do paszportu stempel wyjazdowy. Rzeczywistym celem było jednak odwiedzenie pobliskiego kantoru prowadzonego przez motocyklistę. Przyszło jeszcze kilka osób i wspólnie namawiali mnie na wymianę pieniędzy, przekonywali trochę grozili. Dowiedziałem się od nich m.in. że:
  • franków CFA nie mogę wywozić z kraju i jeśli ich nie wymienię u nich, to zostanę zatrzymany na granicy i pewnie osadzony w areszcie (wywozić rzeczywiście nie można, ale nikt tego nie sprawdza).
  • dalej nie ma możliwości wymiany waluty (jest, po obu stronach granicy, od propozycji trzeba się wręcz odganiać).
  • bez wymiany pieniędzy nie przedostanę się przez rzekę, która jest faktyczną granicą między państwami (prom jest darmowy).
  • za wizę mauretańską mogę zapłacić tylko w walucie lokalnej – ugija, a przecież nikt mi dalej nie wymieni pieniędzy, tylko oni (teoretycznie, poza ugija, można zapłacić jeszcze w euro oraz frankach CFA, choć to akurat odrębna historia).
Oddałem im w końcu trochę pieniędzy, żeby odzyskać paszport. W przeliczeniu wyszło pewnie ze 20 czy 30 zł. Pokazałem, że nie mam w portfelu nic więcej. Dziwili się mocno, że jak to, biały i nie ma pieniędzy, ale w ostateczności, widząc że nic więcej ze mnie nie wyciągną, oddali paszport i puścili. Pieniądze oczywiście miałem, musiałem w końcu jakoś zapłacić za mauretańską wizę. Przydały się natomiast przestrogi babci, aby nie trzymać wszystkiego w jednym miejscu, w portfelu zaś tylko niewielką kwotę.

Tak naprawdę nie jest tak źle. Podchodząc bliżej, patrząc pod dobrym kątem, przy odpowiednim nasłonecznieniu widać trochę czerwieni, a może nawet różu.


Ciąg dalszy nastąpi.

[Technologie] ELVIS ŻYJE!

Któregoś dnia wyszedłem na spacer z psem. Po Warszawie, nie po Tokio, Londynie ani Los Angeles. Między Dworcem Centralnym, a Pałacem Kultury ktoś ładował swój elektryczny samochód przy stacji, która tam się znajduje. Pies szczekał na drona, który krążył gdzieś na głowami, a obok, kilka centymetrów nad chodnikiem, przemknął chłopak na deskorolce elektrycznej. To właśnie przyszłość - pomyślałem - którą wyobrażałem sobie jako dziecko.

Hatsune Miku
Nowoczesne technologie coraz śmielej przenoszą się ze świata wirtualnego do obiektywnej rzeczywistości. Sprawianie pozorów, że wytwory nowoczesnych technologii są proste i całkowicie pod kontrolą użytkownika, chowanie ich za prostymi interfejsami czy ludźmi, których rola sprowadza się do jedynie do zapewnienia użytkownikowi komfortu psychicznego, powoli przestaje mieć pierwszorzędne znaczenie. Społeczeństwo przyzwyczaiło się już nieco do interakcji z technologią. Jej używanie nie wywołuje już tak wielkiego zdziwienia, jak kiedyś. Ale to dopiero początek drogi. Wiele rzeczy bowiem będziemy musieli jeszcze zaakceptować (albo i nie).

Miłość w czasach popkultury

Czy wierzysz w to, że roboty można kochać? Taką zwyczajną, ludzką miłością. Bzdura? Aby udowodnić, że to jednak jest możliwe mógłbym tu zwrócić uwagę, jak bardzo ludzie przywiązani są do przedmiotów (np. smartfonów czy konsol) i jak bardzo bolesna jest dla nich ich utrata. Mógłbym też zauważyć, że równie bolesna jest utrata danych w internecie (np. profilu w mediach społecznościowych, zdjęć z dysku wirtualnego). Sam niedawno straciłem dane strony internetowej i do dzisiaj jest mi z tym naprawdę źle. Tylko czy takie przywiązanie to już miłość? Można z tym polemizować.

Popatrzmy więc na inny przykład. W 2015 r. firma Sony ogłosiła, że nie będzie więcej produkować części zamiennych do robota Aibo, co odbiło się szerokim echem i wywołało olbrzymie niezadowolenie społeczne w Japonii. Czym jest Aibo? Otóż jest to autonomiczny robot-pies. W zależności od modelu AIBO potrafi reagować na komendy głosowe, wykonywać polecenia, poszukiwać przedmiotów czy osób. Nowsze modele mają możliwość połączenia się z internetem, czytanie poczty czy stron internetowych na głos, oraz prowadzą swój własny blog, przez który komunikują się z właścicielem samodzielnie  zamieszczając zdjęcia wraz z komentarzami. 

Nie pokochałbyś małego psiaczka, który posłusznie wykonuje komendy i regularnie zamieszcza w internecie wpisy, jak uwielbia swojego właściciela? I jednocześnie nie sika na dywan, ani nie trzeba go wyprowadzać w jesienne, deszczowe wieczory, kiedy tak strasznie się nie chce. Ja, po obejrzeniu kilku filmów z Aibo w roli głównej, muszę przyznać, że jest wspaniały. I chyba dlatego prasa zgodnie orzekła, że po zakończeniu produkcji części zamiennych Aibo będą umierać. Umierać, nie psuć się, ulegać uszkodzeniom, albo wychodzić z użycia. Umierać, jak istoty żywe.

Ale pies to dopiero początek. Co powiesz na seks-robota, obdarzonego sztuczną inteligencją? Wiele osób, które posiadają takie roboty, traktuje je bardzo podobnie, jak żywych partnerów. A małżeństwa z robotem? To dzieje się już teraz.

Może umrę, więcej sprzedam

Bardziej od seks-robotów zainteresowało mnie coś, co jeszcze do niedawna uważałem za niemożliwe: tworzenie sztuki - a zwłaszcza muzyki - przez maszyny. Wiedziałem o licznych projektach z tym związanych, z których największe znaczenie robił (a być może "robiła" - trudno traktować Hatsune Miku jako "to", a nie "ją") Hatsune Miku. 

Hatsune Miku to śpiewający, tańczący i występujący "na żywo", tzn. wraz z zespołem prawdziwych muzyków...hologram. Za brzmienie odpowiada program Vocaloid 4 firmy Yamaha, syntetyzujący brzmienie prawdziwego głosu. Wygląd 16-latki o turkusowych włosach Hatsune Miku zapewnia technikom animacji ruchu oraz holograficznej. Jaki daje to efekt? Milionów fanów na całym świecie. Choć trzeba oczywiście przyznać, że za ten sukces odpowiedzialni są także w dużej mierze wyśmienici i niezwykle pracowici ludzcy muzycy. 

No właśnie, człowiek zawsze musi być na końcu. Komputer może muzykę odtwarzać, ale nigdy nie będzie w stanie samodzielnie jej komponować. Przymioty kreatywności i rozpoznawania ludzkich uczuć należą wyłącznie do człowieka i przez niektórych mogą być utożsamiane jako dowód na istnienie absolutu. Tak przynajmniej myślałem do niedawna, a ściślej, do momentu, w którym zapoznałem się z dziełami algorytmu stworzonego przez David'a Cope'a.

David Cope przetworzył dzieła znanych kompozytorów - Mozarta, Vialdiego, Liszta czy Straussa - na język zrozumiałych przez komputer danych. Następnie załadował tymi danymi algorytm sztucznej inteligencji, której zadaniem było opracowanie całkowicie nowych utworów. Efekt jest niesamowity i praktycznie nieodróżnialny od pracy żywego człowieka.

Mając na uwadze, że hologramy zamiast muzyków to idea, która się szybko rozprzestrzenia - z hologramem Freddy'ego Mercury'ego występuje dzisiaj zespół Queen, w podobnej, zdematerializowanej formie na scenie pojawia się także Tupac Shakur - a algorytmu sztucznej inteligencji przeżywają szybki rozwój, być może wkrótce czeka nas wskrzeszenie Elvisa, który w dodatku będzie pisał nowe, bardzo dobre piosenki. 

O ile już się to nie stało.


PS: Spacerowałem z prawdziwym psem, nie psem-robotem.


[Recenzje] L. McNEIL, G. McCAIN 'PLEASE KILL ME'

Lou Reed: Rock'n'roll jest tak świetny, że ludzie powinni zacząć za niego umierać (...). Ludzie po prostu muszą umierać za muzykę. Umierają za wszystko inne, więc czemu nie za muzykę? Umrzyj za nią. Czyż nie jest piękna? Czy nie warto umrzeć za coś pięknego?



Wbrew tytułowi, a także zapowiedzi Lou Reeda, kończącej wprowadzenie do książki, 'Please kill me' jest bardziej o życiu, niż o umieraniu. I to życiu takim naprawdę, będącym czymś innym, niż tylko biologiczne przetrwanie. McCain i McNeil starali się oddać hołd grupie całkowicie zwyczajnych ludzi - takich jak Ty i ja - którzy w pewnym momencie mieli odwagę powiedzieć, że dosyć już udawania, dość wymówek, chowania się za skromnością, niepewnością, czy przekonaniem o braku wystarczających umiejętności. Dość wiecznego oczekiwania, aż pojawi się szansa, albo odpowiedni moment. To opowieść o ludziach, którzy odrzucili to wszystko. Zignorowali całą otoczkę społeczną i kulturową, która sprawia, że człowiek w społeczeństwie zajmuje to miejsce, które zajmuje, by zacząć robić to, o czym zawsze marzyli - tworzyć.

Jednocześnie podkreślić trzeba, że 'Please kill me' to nie jest książka o kryształowych bohaterach, którzy kosztem ogromnych wyrzeczeń albo tytanicznej pracy osiągnęli sukces sceniczny. To rzecz o zwykłych chłopakach i dziewczynach z przedmieść, którzy - choć nie potrafili świetnie grać, śpiewać ani pisać piosenek - chwycili za instrumenty i zaczęli to robić tak, jak umieją. I w bardzo podobny sposób podchodzili do całego swojego życia. Przeżywali je naprawdę, nie tylko w głowach. Uczestniczyli w nim, a nie tylko obserwowali.

Przez takie podejście bohaterowie opisywani na kolejnych kartach 'Please kill me' stali się dziećmi swoich czasów - czasów rewolucji seksualnej oraz upowszechnienia narkotyków. Stąd też książka obfituje w opisy nietypowych sytuacji i tarapatów związanych z zażywaniem znacznych ilości jednego i drugiego. Dla tych, których czytanie o seksie i narkotykach w jakiś sposób bawi, 'Please kill me' będzie godną polecenia lekturą. Ponieważ sam należę do tej grupy, w książce znalazłem wiele fragmentów, przy których co najmniej się uśmiechnąłem. 

McNeil i McCain pisząc 'Please kill me' zdecydowali się na ciekawą formę narracyjnej historii mówionej. Książka w całości składa się bowiem z wypowiedzi uczestników opisywanych wydarzeń. Co prawda doceniam walor poznawczy płynący z takiego wyboru, jednakże nie przypadła mi ona za bardzo do gustu. Na plus natomiast należy zaliczyć bardzo gustowny sposób wydania.


'Please kill me' Legas McNeil, Gillian McCain 'Please kill me. Punkowa historia punka', Wydawnictwo Czarne 2018, stron 623, ocena: 7/10

PLANETA DAKAR

Gdyby na jednej z niewielkich planet pozasłonecznych odkryto życie, mogłoby ono wyglądać tak, jak w Dakarze. Tak bardzo miejsce to różni się od jakiegokolwiek innego miasta, które dane mi było oglądać, zarówno w Europie, Azji, Afryce, jak i samym Senegalu. Dakar pokochać trudno, jednakże można w nim spędzić miesiące, odkrywając każdego dnia coś innego, zaskakującego i niewyobrażalnego.

Dobrą dzielnicę można poznać po asfalcie na drodze. Jeszcze lepszą - po chodniku.

Do Afryki pojechałem z przekonaniem, że znam stereotypy o tym kontynencie. Dzieci z brzuszkami wydętymi z głodu, rodziny mieszkające w lepiankach, wielokilometrowe wędrówki, aby zdobyć wodę – to przecież nie prawda! No dobrze, może takie miejsca jeszcze gdzieś istnieją, daleko w głębi kontynentu, ale na pewno nie w Senegalu. W końcu czytałem, że to jeden z najbogatszych krajów w Afryce, a Dakar nie odbiega zasadniczo wyglądem od miast francuskich. Wystarczył jeden dzień, aby przekonać się, w jak wielkim tkwiłem błędzie.


Masz jakiś problem, białasie?

Trudno powiedzieć, co najbardziej szokuje i zadziwia. Kolorowe stroje kobiet, niesamowity hałas i ruch uliczny, śmieci, a nierzadko także rynsztok płynący środkiem drogi, rzemieślnicy uliczni (pierwszy raz w życiu widziałem, aby ktoś wytwarzał tkaniny przy pomocy długiego ręcznego krosna albo meble z surowych bali, nie pociętych nawet na deski, a całość procesu produkcyjnego, od surowca do produktu finalnego, odbywała się na chodniku), ludzie nie bardzo kryjący się z załatwianiem swoich potrzeb toaletowych (i nie chodzi tylko o wysikanie się), kolejki niemal wszędzie, centrum zasadniczo nie różniące się od przedmieść (najwyższy budynek, duma miasta, ma pewnie z piętnaście pięter i wygląda jak dzieło lat siedemdziesiątych), piasek zamiast chodników i ulic, brak restauracji (zdarzało mi się chodzić głodnym cały dzień, bo poza owocami na straganie, których miałem już dosyć, nie mogłem nic znaleźć), galerii handlowych, a nawet większych sklepów (największe i najbardziej nowoczesne sklepy spożywcze w Dakarze mają wielkość naszej „Żabki”, z tym tyko, że są znacznie słabiej zaopatrzone), znikoma obecność reklam i billboardów i wiele wiele innych.

Warsztat pod baobabem? A czemu nie!

Dakar to miasto-improwizacja, miasto, które nie buduje, nie tworzy, ani nie sieje, które wygląda jakby zostało stworzone z założeniem, że będzie istnieć jedynie kilka lat, po czym zniknie, pozostawiając po sobie ruiny, zgliszcza oraz tony śmieci. Dlatego Dakar to miasto, które żyje i zmienia się nieustannie, rodząc się w jednych miejscach i umierając w innych, w którym odrażające sąsiaduje z niesamowitym, a ruch i gwar nie ustaje o żadnej porze dnia, ani nocy. Dlatego warto je odwiedzić.

Kilka kroków od tego pięknego miejsca wprost do morza wylewają się ścieki


Ten wpis dotyczy podróży z 2017 r. i pierwotnie został opublikowany na moim starym blogu odtarnobrzegupobangladesz.pl

DZIECI, HEROINA I CHIPSY DORITOS

Przed Wam krótki i - co najważniejsze - w przeciwieństwie do wszelkiej maści kołczów i doradców, liczących za swoje usługi setki złotych - darmowy - poradnik "Jak wyjść ze swojej strefy komfortu?".

Kadr z filmu "Kongres" reż. Ari Folman

Akt pierwszy. Scena pierwsza


Oglądam rosyjski teledysk. Sceneria Ułan Ude, miasta na dalekiej Syberii, do którego, w poszukiwaniu lepszego życia, przez lata ściągały okoliczne, koczownicze plemiona. Znalazły upadły przemysł i skupiska szarych, rozpadających się bloków. Znalazły ogromne bezrobocie, beznadzieję, biedę i uzależnienia. Stepowy piasek powoli zasypuje ulice. Przyroda stopniowo odbiera to, co człowiek z taką brutalnością jej wydarł. 

W teledysku młody chłopak, może trzynastoletni, wychodzi na dach bloku. Bierze heroinę i odpływa, choć na chwilę ucieka od tego przytłaczającego, bezsensownego świata, bez szans i bez celu.

Wgapiam się w ekran. Źrenice mam nienaturalnie rozszerzone. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem coś tak mocnego. Tak strasznego i brutalnego. Jestem zaszokowany. I wnet, zupełnie bez uprzedzenia, w słuchawkach słyszę wesoły dżingiel, a na ekran wskakuje kolorowa reklama chipsów doritos, z hasłem "Podejmuj śmiałe wyzwania".

Akt pierwszy. Scena druga


Jadę metrem. Godziny szczytu, wagonik jest niemal pełny. Ze znudzeniem patrzę na zawieszony na ścianie monitor. Wesołe szczeniaki labradorów, biegając po zielonej, wiosennej trawie, bawią się papierem toaletowym popularnej marki. Pod spodem, na czerwonym pasku, gdzie wyświetlane są newsy, napis "47 OFIAR ZAMACHU W TURCJI". 

Kolejna reklama. Atrakcyjna, blondwłosa modelka, wystylizowana na gospodynię domową, wyjmuje z piekarnika pachnące ciasto. Z "Kasią" ci się upiecze - głosi slogan. Na pasku pod spodem "ROŚNIE TRAGICZNY BILANS POŻARÓW W USA".

Staram się nie patrzeć. Zakładam słuchawki. Robert Matera śpiewa: "Jest demokracja, więc nie ma litości. Na nic jest twój płacz. Takie są reguły tej gry. Masz wolność więc płać". Później wskakuje reklama skrzydełek z kurczaka z dowozem. 14,99 za 12 sztuk.

Przerwa


Co się z nami dzieje? Dlaczego nikt tego nie widzi? Czy nikomu nie przeszkadza ten kontrast? Dlaczego wszyscy to ignorują? Nikt się nie przejmuje?

W każdym z tych przypadków czułem, jakby mi ktoś napluł w mordę. Jakby mówił: "Mamy w dupie problemy świata. Ale chodź, zobacz jakie wspaniałe produkty oferujemy..."

Akt drugi. Scena pierwsza (i jedyna)


Czy czytałeś "Kongres futurologiczny" Lema? Albo oglądałeś film? 

Główny bohater, Ijon Tichy bierze udział w Światowym Kongresie Futurologicznym, obradującym w luksusowym hotelu nad problemem przeludnienia w świecie targanym konwulsjami wybuchów społecznych i skrajnie niestabilnym politycznie. Wkrótce po rozpoczęciu Kongresu, na ulicach miasta dochodzi do zamieszek. Tichy wraz z garstką uczestników chroni się w kanale ściekowym, dokąd docierają użyte w tłumieniu zamieszek chemiczne środki halucynogenne, które wywołują u bohatera ciąg urojeń. Doznając halucynacji wydaje mu się, że jest w 2039 roku w zadziwiająco idyllicznym świecie, zrewolucjonizowanym przez osiągnięcia chemii, gdzie niemal wszystkie ludzkie potrzeby są w nim zaspokajane poprzez bezpośrednie oddziaływanie na mózg wszechobecnych, rozpylanych w powietrzu, substancji chemicznych. Owe specyfiki są tak zaawansowane, że likwidują niepożądane społecznie zachowania, są łatwo przyswajalnym nośnikiem wiedzy, albo mogą wywołać dowolną (z góry zaplanowaną) projekcję, wizję, samopoczucie lub przekonanie u osoby je przyjmującej. W końcu budzi się i stwierdza, że nadal przebywa w kanale ściekowym pod gruzami zburzonego hotelu.

Koniec


O co w tym wszystkim chodzi? Czy o to żeby się martwić? Nie, nie to miałem na myśli. Żyjąc na co dzień w Europie i w Polsce, która - mimo swoich wszelkich wad - pozostaje jednym z najlepszych i najbogatszych krajów na świecie, często jesteśmy zaślepieni, tak jak bohaterowie powieści Lema. Wielu rzeczy świadomie lub podświadomie nie dostrzegamy, żyjąc w swojej bajce. I czasami dzieje się to dlatego, że ktoś nie chce, abyśmy je widzieli. Ludzie martwiący się o planetę nie kupują produktów z taniego, chińskiego plastyku. Ludzie, którzy przyjaźnią się z innymi, trudno jest zaszczuć przeciw nim, dla uzyskania celów politycznych. Czasami też nie dostrzegamy zbyt wiele, bo jest nam po prostu wygodniej się nie przejmować. 

Tylko czy naprawdę chcemy tkwić w tej bajce? Czy jesteśmy zdecydowani poświęcić prawdę dla wygody? Postępować tak, jak powiedzą nam inni?

To nie skok na bungee ani podróż do Tajlandii jest "wychodzeniem ze strefy komfortu". Jest nim spojrzenie na to, jak świat wygląda naprawdę. Dostrzeżenie także tych niewygodnych rzeczy i spraw, które na co dzień starasz się ignorować. I działanie, aby je zmienić.

[Recenzje] J. KULISZ 'KONIEC POKOLEŃ PODLEGŁOŚCI'

W moim osobistym przekonaniu, żaden ze sposobów celebracji zeszłorocznej, setnej rocznicy odzyskania niepodległości, ani Marsz Niepodległości, 'Koncert dla Niepodległej' na Stadionie Narodowym, wystawienie nowych pomników, podświetlenie słynnych obiektów budowlanych w biało-czerwone barwy, ani nawet deklaracja restytucji Pałacu Saskiego, nie był tak doniosły i ważny dla Polski, jak wydanie cienkiej, niebieskiej książeczki autorstwa Jarosława Kulisza.


W naszym kraju o Polsce bardzo trudno jest mówić. O Polsce zdecydowanie łatwiej jest krzyczeć, awanturować się, rozdzierać szaty w jej imieniu, zarzucać zdradę narodowego interesu i brak poświęcenia dla narodu, ojkofobię, wyzywać od lewaków i prawaków, komunistów i nacjonalistów. Efektem tego jest coś, co osobiście najbardziej przeszkadza mi w tym kraju: nieustanna wojna polsko-polska, głębokie podziały niemal na każdym polu i nieumiejętność znalezienia narodowego konsensusu w niemal żadnej sprawie.

Jarosław Kuisz w swojej książce stawia diagnozę tego stanu: zbiorową i nie do końca uświadamianą obawę o możliwość ponownej utraty suwerenności. Stanowi ona piętno pozostawione przez niemal dwieście lat zależności, najpierw pod zaborami, a następnie pod wpływem Związku Radzieckiego. To przez nią zwykliśmy traktować Polską w kategoriach ostatecznych, a niemal każdą opinię na temat naszego kraju, odmienną od naszej, podświadomie traktujemy jako zagrożenie dla istnienia państwa. To właśnie z tego powodu jesteśmy narodem kontestatorów, nauczonych żyć przeciw państwu, gdzie popiera się kombinowanie i cwaniactwo, nie zaś modernizatorów, starających się poprawiać sytuację w domu swoim - Polsce.

Czytając 'Koniec pokoleń podległości' miałem wrażenie, że to wytęskniony głos normalności w całej tej zawierusze politycznej, historycznej, szafowaniu wartościami narodowymi, wzajemnym licytowaniu się kto jest bardziej polski, prawdziwszym Polakiem. Autor nie opowiada się po żadnej ze stron sporu politycznego. Wręcz przeciwnie, wielokrotnie stara się przenieść myślenie o Polsce na inny poziom, wskazując że jest to przede wszystkim sprawa nasza, zwykłych zjadaczy chleba, tego jak myślimy i traktujemy naszych rodaków, których co dzień spotykamy w na ulicy, w pracy albo w sklepie. Różnice między nami były, są i będą. Trzeba się z tym pogodzić i zamiast ciągle odcinać się od tych, którzy mają zdanie odmienne od naszego, znaleźć wspólną płaszczyznę porozumienia. To właśnie zdolność do porozumienia była podstawą największych sukcesów Rzeczypospolitej, takich jak konfederacja warszawska, unia lubelska (wielu Polaków przecież nie chciało tych "dzikich" Litwinów i ich księcia Jagiełły, ale umieli się dogadać, dzięki czemu zapisali najwspanialsze karty w historii Polski), czy ruch Solidarności.

Dużym plusem książki jest również to, oprócz malkontenctwa i pokazywania tego, co jest złe Kulisz proponuje także rozwiązania. I nie są to wielkie projekty, a sprawy, którymi możemy stopniowo zająć się od zaraz. Atutem jest także prosty język, którym operuje autor, a także duża ilość krótkich rozdziałów, przez co, mimo stosunkowo trudnej tematyki, książka jest przystępna dla każdego.

'Koniec pokoleń podległości' to rzecz niezwykle mądra i ważna. Gdyby choć połowa Polaków przeczytała tą króciutką książkę, dziś nasz kraj wyglądałby zdecydowanie inaczej. Zdecydowanie lepiej.


'Koniec pokoleń podległości', Jarosław Kulisz, Biblioteka Kultury Liberalnej 2018, stron 194. Ocena 8/10.

POSTHUMANIZM: CZY WYSYŁANIE MOCZU W KOSMOS ZAPEWNI NAM NIEŚMIERTELNOŚĆ?

Czy życie na ziemi powstało tylko dlatego, że w którymś z kosmicznych spodków zatkała się toaleta, a  jego załoga musiała zatrzymać się na ziemi, żeby się wysikać? Takie przedstawienie genesis - o dziwo - nie musi być wyłącznie fantasmagorią i w dużej części może być uzasadnione naukowo.



Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi.

Powyższy cytat z Księgi Rodzaju od średniowiecza dominuje w myśleniu o roli człowieka w przyrodzie. Roli - dodać należy - kluczowej, ponad wszelkimi innymi gatunkami żyjącymi, którymi człowiek, jako jedyny obdarzony duszą, ma prawo (a przez to moralne i etyczne uzasadnienie) władać.

Także nowożytność nie przyniosła zasadniczych zmian w tym zakresie. Związana z nimi laicyzacja sprawiła jedynie, że zamiast duszy, jako uzasadnienia władztwa człowieka nad innymi gatunkami, wskazuje się inteligencję ('człowiek jest jedyną na ziemi istotą inteligentną') lub ewolucję ('człowiek stoi na szczycie drzewa ewolucji').

Dopiero w ciągu ostatnich kilkudziesięciu latach, powoli wracają do życia koncepcje, że jesteśmy równorzędną częścią przyrody. Że nie mamy uzasadnienia moralnego, by stawiać się ponad nią, a zwierzęta i rośliny również mają swoje prawa, które należy chronić. W pewnej części znalazło to odzwierciedlenie w ustawodawstwie oraz sposobie zachowania ludzi. W pewnej części, gdyż - mimo tendencji w tym kierunku - wciąż nie doszło do zrównania statusu człowieka i przyrody. Człowiek wciąż stawia się ponad przyrodą, nadając jej jedynie pewne prawa.

Mimo tego, zapytać należy, skąd wzięła się ta zmiana w myśleniu? Skąd pomysł, że rośliny i zwierzęta mogą być nie mniej ważne niż cywilizacja tworzona przez ludzi?

Wynika to przede wszystkim ze spostrzeżenia, jak dalece doprowadziliśmy do zniszczenia, degradacji i zanieczyszczenia przyrody oraz tego, jak fatalnie odbija się to na kondycji człowieka. Ale to nie wszystko. Jedną z przyczyn, w mojej opinii, jest także odmienne spostrzeżenia na człowieka. Zrozumienie, że z miejscem, w którym żyjemy łączy nas zdecydowanie więcej, niż nam się wydawało.

Człowiek planetarny


Skąd w ogóle pochodzi człowiek? Od małpy - to bardzo rozpowszechnione, uproszczone i z gruntu rzeczy nieprawdziwe stwierdzenie. Nawet jego bardziej poprawna wersja, stanowiąca, że człowiek i niektóre gatunki małp mają wspólnego przodka jest obarczona zasadniczą wadą w postaci zatrzymania się na pewnym, mocno już zaawansowanym, etapie życia biologicznego. Żeby powstał ten wspólny przodek człowieka i małp musiały bowiem minąć setki milionów lat ewolucji, począwszy od prostych bakterii, organizmów jednokomórkowych, wielokomórkowców, białek, bardziej złożonych organizmów morskich i wiele, wiele innych, aż do ssaków lądowych.

Patrząc na ewolucję w ten sposób dostrzegamy, że źródłem pochodzenia człowieka jest raczej pierwszy występujący na ziemi organizm żywy, jakiegoś rodzaju proto-bakteria. I jest ona nie tylko źródłem pochodzenia samego człowieka, ale także zwierząt, roślin, grzybów i całego biologicznego życia na ziemi. Mamy wspólnego przodka nie tylko z małpami, ale ze wszystkim, co żyje na tej planecie.

Ale czy to na pewno koniec? Czy ewolucja na pewno zaczyna się od tej proto-bakterii? Czy na pewno nie można pomyśleć o niczym dalej?

Otóż można. W ostatnich czasach mówi się także o ewolucji geologicznej i jej wpływie na rozwój życia na ziemi. Powstanie pierwszej proto-bakterii wymaga bowiem, by istniały odpowiednie związki chemiczne. Nie było ich od samego początku na naszej planecie, dopiero odpowiednie procesy geologiczne doprowadziły do ich utworzenia (związki chemiczne, utworzone w procesach geologicznych nazywamy minerałami). Innymi słowy, minerały także stanowią część ewolucji.

Włączając do naszego myślenia o tym, skąd pochodzimy, narrację związaną z powstaniem życia na ziemi, a także ewolucją geologiczną, dostrzegamy to, jak bardzo jesteśmy związani z tą planetą, z elementami przyrody zarówno ożywionej i nieożywionej. Dzięki temu możemy spojrzeć z trochę innego innego miejsca na to, jaką rolę pełni człowiek na ziemi. Zastanowić, czy uzasadnionym moralnie i etycznie jest stawianie się ponad przyrodą. 

No dobra, ale co z moczem i nieśmiertelnością?


Postrzeganie przez człowieka siebie samego jako dominującego nad przyrodą, jej pana i władcę, wiąże się też z kwestią pewnej indywidualizacji. Kwestię tą zauważono już w filozofii starogreckiej, wyróżniając pojęcia zoe - życia w ogólności, a także bios - życia zindywidualizowanego. Przymiot życia w sposób zindywidualizowany (bios) nadaje się zazwyczaj wyłącznie człowiekowi.

Wyjaśniając to bardziej obrazowo, śmierć człowieka (bios) postrzegana jest jako koniec. Natomiast inaczej patrzymy na śmierć zwierzęcia lub rośliny (zoe). Na przykład, śmierć wiewiórki nie jest postrzegana jako jakiegoś rodzaju koniec, ginie osobnik, ale wiewiórki żyją nadal. Pomijając przypadki ekstremalne, gdy ginie cały gatunek, życie roślin i zwierząt, odradzające się regularnie, jest w zasadzie nieskończone. Oczywiście, to samo można by powiedzieć o człowieku. Sęk w tym, że na człowieka patrzymy jako na zindywidualizowaną jednostkę, nie zaś jako gatunek. Różnica tkwi w postrzeganiu.

To zestawić należy ze wspomnianą wcześniej ewolucją geologiczną. Warunkiem niezbędnym do powstania życia organicznego na ziemi, pierwszej proto-bakterii, od której wszystko się zaczęło, było pojawienie się pewnej ilości rozpuszczalnego w wodzie fosforu. Tego rodzaju fosforu brakowało na naszej planecie. Istnieją dwie teorie, skąd się wziął. Po pierwsze, mógł spontanicznie powstać w procesach geologicznych. Po drugie, mógł zostać przyniesiony na ziemię z innych miejsc wszechświata - przez meteoryty, pył kosmiczny, bądź też, jak wierzą niektórzy, wizytę przedstawicieli obcych cywilizacji.

Dodać należy, że dużą ilość rozpuszczalnego w wodzie fosforu zawiera mocz. Stąd właśnie żartobliwe wprowadzenie do niniejszego artykułu, ale także projekt artysty Michaela Burtona pn. Astronomical Bodies, by ludzki mocz wysyłać na inne planety, tak aby zawarty w nim fosfor posłużył do rozwoju nowego życia i tym samym zapewnił człowiekowi - rozumianemu jako gatunek - nieśmiertelność.


[Recenzje] KONSTANTY USENKO 'BUSZUJĄCY W BARSZCZU'

Lekturę 'Buszującego w barszczu' porównać można do pierwszego razu, gdy bierzesz twarde dragi. Nagle odkrywasz, że gdzieś obok ciebie istnieje - i zawsze istniał - kompletnie inny, alternatywny świat, którego nigdy nie dostrzegałeś. Zanurzasz się w nim. Od teraz nic już nie będzie takie, jak wcześniej.


Narkotykiem, który w swojej książce oferuje Usenko jest kultura, a w szczególności muzyka obszaru postradzieckiego: dzisiejszych republik wchodzących w skład Federacji Rosyjskiej, Ukrainy, Białorusi, Kazachstanu, państw nadbałtyckich, kaukaskich i innych. W połączeniu z opisem autora 'Buszującego w barszczu' tworzy ona mieszankę silnie uzależniającą, tak że nie raz zdarzało mi się siedzieć przez całą noc aż do rana, przewracając strony książki i jednocześnie słuchając kolejnych utworów opisywanych wykonawców.

Opisy, właśnie. Gdyby 'Buszujący w barszczu' to była sama muzyka, pewnie nie byłby książką, a raczej playlistą na którymś z popularnych portali udostępniających utwory z całego świata. Playlistą zawierającą muzykę, której - dodać należy - dalej nie znałby prawie nikt, spoza wschodniego kręgu kulturowego. Usenko podchodzi do muzyki jak do zjawiska kulturowego, wskazując przyczynę jego powstania, opisując (liczne tłumaczenia piosenek) i interpretując tekst, a także zastanawiając się, jaki efekt wywołuje. Daje to możliwość zrozumienia procesów społecznych zachodzących przede wszystkim we współczesnej Rosji, ale również krajach byłego ZSRR. W 'Buszującym w barszczu' znajdujemy zarówno katastrofalną beznadzieję życia w rozpadających się blokowiskach syberyjskiego Ułan Ude, jak i celebrację młodzieżowego życia w 'Warszawie' Maksa Korża.

'Buszujący w barszczu' to książka o kontrkulturze, muzyce niezależnej, którą rzadko można usłyszeć w radio. Od samego początku zadaje tym kłam postrzeganiu muzyki wschodu wyłącznie przez pryzmat szansonu (prostackiego, obciachowego disco) oraz - przez skojarzenia z popularnymi w Polsce Okudżawą czy Wysockim - podstarzałych, wiecznie skacowanych bardów, śpiewających gorzkie pieśni o życiu. Poruszając się w ramach kontrkultury Usenko nie wartościuje jednak muzyki, twierdząc że jedna jest gorsza lub lepsza od innej. Z równym zainteresowaniem opisuje punków z Grażdańskiej Oborony, jak i fenomen gopnikowskiej elektroniki spod marki Griby, pokazując liczne wymiary muzycznego podziemia. Dzięki 'Buszującemu w barszczu' nauczyłem się doceniać takie gatunki, jak oi!, cold wave, no wave, hardcore punk czy noise.

'Buszującego w barszczu' można także odczytywać przez wpływy kulturowe, doszukując się brzmień charakterystycznych dla określonych regionów Rosji, czy też byłych republik radzieckich. W ten sposób Usenko zabiera czytelnika w niezwykłą podróż: ze słuchawkami po mapie. To niebywała okazja, aby dowiedzieć się, jak brzmi współczesna muzyka z Tatarstanu, Syberii, Kaukazu, czy Karelii.
Wreszcie 'Buszujący w barszczu' to książka z przesłaniem. Usenko używa muzyki jako ilustracji tego, w którym kierunku zmierza świat, lusterka odbijającego zmiany polityczne i społeczne. I w wielu przypadkach dochodzi do konstatacji, że nie rozwój tendencji o charakterze nacjonalistycznym i ksenofobicznym, nietolerancji wobec mniejszości narodowościowych, seksualnych i religijnych, znaczny wzrost znaczenia kościoła, wraz ze zmniejszeniem przestrzeni indywidualnej wolności, to nie jest kierunek słuszny.

Czy nie brzmi to znajomo? Czy bluzy z niedźwiedziami w kolorze rosyjskiej flagi i wytatuowane cerkwie nie przypominają popularnych w Polsce tekstyliów z husarzami i 'patriotycznych' napisów? Mimo, że zarzekamy się na lewo i prawo, że od upadku Związku Radzieckiego z Rosją wiąże  nas niewiele, a kulturowo jesteśmy już częścią Europy Zachodniej, czytając 'Buszującego w barszczu' wielokrotnie można odnieść wrażenie, że ta książka jest także o Polsce. Te same zjawiska, te same procesy, wraz z opisem ich przyczyn i skutków sprawiają, że 'Buszujący w barszczu' to książka bardzo ważna dla Polaków, a przeczytanie jej sprawi, że na niektóre rzeczy - a w szczególności wschodnią kulturę - już nigdy nie spojrzymy tak jak kiedyś.

'Buszujący w barszczu', K. Usenko, Wydawnictwo Czarne 2008. Ocena: 8,5/10